OD STENOGRAFA

Zaczęło się to na trasie W-Z. Spotkałem na Krakowskim Przedmieściu pana Piecyka. Był zmęczony, miał zabłocone buty, ale na twarzy malowało się zadowolenie i jakby duma.

- Co pan tu robi, panie Teosiu? - zagadnąłem dawno nie widzianego miłego znajomego.

- Na dole byłem, an Mariensztacie, zobaczyć, jak robota przy tem nowem Kierbedziu leci.

- No i jakież pan wyniósł wrażenie?

- Starają się chłopaki, owszem, nie można powiedzieć. I tak, Bogiem a prawdą, zaczyna mnie się ta cała kompinacja podobać. Z początku myślałem, że to wszystko do cholery będzie podobne... Tranwaje i samochody zaczem pod górę na Krakowskie, żeby do dziury wjeżdżali i dopiero na Miodowej żeby, ni z tego, ni z owego, wyskakiwali... zdawało mnie się to niepoważne... A teraz widzę, że owszem, że to może być nawet niezłe. Na przykład Józia kamienicę będzie ze wszystkich stron widać, a do tej pory była schowana.

- Jakiego Józia? - zapytałem zaintrygowany.

- To pan nie wiesz, że ten dom pod Zamkiem do Poniatoszczaka Józia należał? Król mu go postawić kazał, żeby miał na wydatki.

- Nie rozumiem.

- Starożytnej historii pan w taki sposób nie znasz, ale za dużo by o tym było gadać. Gorzej, że inszy król, niejaki Goździk, w robocie tej trasy W-Z przeszkadza.

- W jaki sposób?

- Posłuchaj pan, to się dowiesz. Jednego razu przyleciało na te budowe paru starszych facetów z bródkamy i w okularach i zaznaczają, żeby przestać kopać dziurę dla tranwai maszynamy, tylko ręcznie za pomocą łopat. Bo podobno parę tysięcy lat temu nazad, za króla Goździka, było w tem miejscu jakieś miasto i meble się po niem zostali. Faktycznie, jakby taka parowa kopaczka wjechała królowi Goźdzkiowi do stołowego pokoju, mogłaby całe urządzenie w drebiezgi rozbebeszyć. Totyż roboty zostali wstrzymane, a uczeni faceci szukają rzeczy po nieboszczyku Goździku.

Raz krzyk zrobili, że znaleźli cmentarz z tamtych czasów. A trzeba panu wiedzieć, że te staroświeckie warszawiacy nie chowali nieboszczyków w trumnach, tylko podobnież w garnkach, czyli tak zwanych urynach.

Totyż jak te profesorowie znaleźli w gruzach garnek z kośćmi, mało ze skóry z radości nie powyskakiwali. Porozkładali te kości na słońcu i dawaj się jem przyglądać, mierzyć calówkamy i fotografie z nich zdejmować.

Ale przyszła jakaś baba, garnek jem odebrała i zaznacza:

„To moje naczynie - mówi. - W tem miejscu na Mariensztacie budkie z warzywem miałam i jak raz w pierwszy dzień powstania krupnik na żeberkach sobie gotowałam. Jak zaczęli strzelać, ma się rozumieć, uciekłam i krupnik ze wszystkiem musiał się wygotować, a potem ziemia garnek przysypała, ale w piekle bym go poznała...”

I poszła z garnkiem, zostawiła jem tylko żeberka. Oni to właśnie w charakterze rzadkich zbiorów do muzeum podobnież zostaną zabrane.

Powyższa opowieść pana Teosia o żeberkach króla Goździka sprawiła, że zacząłem nalegać, by mi skreślił pokrótce historię pałacu „Pod Blachą”. Zgodził się acz niechętnie.

To co mówił, było tak oryginalne, że niezwłocznie wyjąłem notatnik, ołówek i począłem z zapałem stenografować nie znane dotychczas nikomu komentarze do dziejów panowania ostatniego naszego króla.

Z pogawędki, jaka się przy tym między nami wywiązała, pan Piecyk doszedł do wniosku, że jeśli chodzi o historię, stanowię niezwykły wprost okaz „ciemnej masy”, którą podjąłby się w szeregu wykładów z grubsza chociaż w tej dziedzinie oświecić.

Rzecz prosta - przystałem entuzjastycznie. Prelekcje rozpoczęły się zaraz nazajutrz, a wkrótce ze stenograficznych notatek moich powstał pokaźny zeszyt, który następnie przerodził się w tę oto książkę.