ZYGMONT Z W-Z

Dzisiaj, panie szanowny, trzeba coś niecoś pobarłożyć na konto króla Zygmonta, tego co do powstania na Nowem Zjeździe stojał, a dzisiaj w Narodowem Muzeum czeka, aż mu kamieniarze nowy słup wyszukają, na ulicy W-Z ustawią i tramwaje pod niem przepuszczą.

Często chodzę na Krakowskie kamień na ten słup oglądać i patrzyć, jak ta robota leci. Coś się tam koło tego kamienia niby zaczyna dłubać, ale po mojemu troszkie za wolno i zdaje mnie się, że będzie on ciut, ciut na ten słup za krótki.

Magistrat mówi, że kropka w kropkie taki sam, jak był, nie będę się sprzeczał, niech będzie, że nie mam racji. Zobaczy się, jak króla ustawią. Na razie tylko tyle zaznaczę, że po Batorem, któren był kawał kozaka i grzał się z kiem popadło, nastał ten właśnie Zygmont z Nowego Zjazdu, a obecnie z Wuzetu. Marnego słowa o niem nie powiem, chociażby dlatego, że inwalida z powstania - prawe rękie prawie do łokcia stracił i pałasz jest stratny, który mu gdzieś zginął. Ale, tak między namy mówiąc, można by mu letko przygadać, że za bardzo się przejmował tem, czy ewangeliki wtrajają mięso w piątek, czy też marnowanego śledzia.

Rysunek 20.gif

Rybną centralę założył, trzysta potraw z dorsza obmyślił, faszerowanego szczupaka po żydowsku wynalazł, tylko dlatego, żeby ich do prostu namówić, a oni nie i nie. I nie o to mu się rozchodziło, żeby rąbanki w Polsce nie zabrakło, tylko żeby się ewangeliki po piekle nie poniewierali.

Bywszy na jego miejscu powiedziałbym sobie, niech rąbią wieprzowinę, cholera mnie do tego, mnie diabli nie będą ogonamy po mordzie leli, tylko ich. Ale król nie chciał się zgodzić, taki uparty charakter człowieka.

W ogólności umiał się ludziom narazić. Zwłaszcza krakowiaki mocno go nie lubieją do dziś dnia. Rozchodzi się jem o to, że stolice z Krakowa do Warszawy przeprowadził.

Jednego razu kazał załadować na platformę tron i trochę rzeczy, korone w walizkie, berło pod pache i wio, do Warszawy. Dziwić się znowuż zanadto chłopu nie można, bo Kraków owszem, niczego sobie miasteczko, nie można powiedzieć, ale za bardzo wzruszające. W Warszawie ruch, krzyk, rozgardiasz, latasz pan jak kot z pęcherzem. A przeprowadzi się pan do Krakowa, z miejsca jest inaczej. Pierwszego dnia wylatasz pan na ulicę warszawskiem krokiem i z miejsca się pan obcinasz, zwalniasz pan. Zaczynasz pan sobie mimowolnie jak wszyscy langsam-pomalutku spacerować. Przestaje się panu śpieszyć.

Oglądasz pan narodowe pamiątki, kościoły i temuż podobnież. Tu pan wpadniesz na nieszpory, tu znowuż odwiedzisz nieboszczyków, polskich króli. Chodzisz pan, chodzisz, zwiedzasz pan te wszystkie grobowce, tak się panu powolutku przyjemnie na duszy robi, płakać się chce, wsiadasz pan w mały „dziecinny” tramwaj i na smentarz pan zapychasz plac dla siebie i dla całej rodziny obejrzyć. Takie wzruszające miasto.

Za króla Zygmonta tak samo było. Zabawić się nie było gdzie. Same kościoły. Król był facetem nabożnem, ale któże wytrzyma krugom na nieszporach siedzieć.

A w Warszawie rzecz druga - Fukier przyzwoite knajpe na Starówce prowadził, a także samo na Saskiej Kępie „Pod Dębem” i na Bielanach u Bochenka w gaz można było uderzyć, ma się rozumieć bez nadużycia, po królewsku.

Totyż nic dziwnego, że król te przeprowadzkie uskutecznił, ale krakowiaki stale i wciąż na niego pyskują.