TO NIE CHICHI!

Pan Piecyk przynajmniej raz na miesiąc przeprowadza kontrolę robót na trasie W-Z. Zabiera mnie czasem z sobą. Ostatnim razem przyszedł po mnie jakoś podniecony i już od progu zawołał:

- Żywo, żywo, ochajtnij się pan troszkie i posuwamy na Krakowskie, króla Zygmonta podobnież lada dzień mają ustawiać, słup już gotów, trzeba go obejrzyć, czy formalny i w ogólności pogonić robotę, bo się boje, że nie zdążą i kompremitacja dla miasta Warszawy wyniknąć z tego może. O wiele dotychczas nie przejmowałem się tem bardzo, a teraz, uważasz pan, już czas się pośpieszyć, za cztery tygodnie z hakiem otwarcie kołowego ruchu. Tu już się chichi skończyli, o warszawski honor się rozchodzi. Nie może się z nasz taki Kraków nabijać, nie może nam taki Poznań podgrymaszać, że Warszawa dużo pyskowała i nawaliła. Tego, panie szanowny, bym nie przeżył i dlatego musiem sprawdzić, jak to idzie.

Zaczęliśmy od pomnika Zygmunta III. Pan Teoś ze zmarszczoną brwią, w skupieniu obejrzał leżącą jeszcze na ziemi kolumnę. Obstukał ją ze znawstwem bambusem, sprawdził gładkość polerunku i rzekł z ukrywanym pod maską obojętności zadowoleniem:

- No, obleci.

Rysunek 21.gif

Potem udaliśmy się na miejsce budowy nowego cokołu. Tu znowu pan Teoś bardzo szczegółowo badał jakość użytego materiału. W pewnym momencie nawet oddał mi bambus do potrzymania, a sam wydobył calówkę i starannie wymierzał poszczególne części podmurówki. Następnie metr po metrze skontrolował odległość cokołu od kamienicy Johna i zdenerwował się.

- Co jest? Nawalanka! Nie w tem miejscu stoi co dawniej. Tak być nie może, na fuchę puszczona cała robota.

Ponieważ żywo gestykulował i głośno wykrzykiwał niepochlebne uwagi pod adresem ludzi, którzy wybrali nowe miejsce pod pomnik, utworzyło się zbiegowisko. Toteż ująłem pana Teosia pod rękę i zacząłem mu pośpiesznie klarować, że miejsce jest wybrane przez urbanistów, że na pewno jest lepsze niż dawniej, że pomnik będzie bardziej widoczny z Krakowskiego itp. itp. Ale pan Piecyk długo nie chciał się uspokoić.

- Plac Zamkowy nie Bielany, a pomnik nie karuzela, żeby go z miejsca na miejsce przestawiać. Jak go Władek tatusiowi postawił, tak jego prawo stoić i szkoda gaduchny.

Pan Teoś, wybitny znawca dziejów ojczystych, miał na myśli oczywiście króla Władysława IV, który ku czci ojca swego wzniósł tę kolumnę.

- Należy się tradycje szanować, zwłaszcza poniekąd jeżeli się rozchodzi o Zygmonta, któren stolice z Warszawy zrobił.

Na prowincji się kiedyś znajdowała, za Grójec czy inny Parzenczew przedtem uchodziła, zaczem Zygmont się nami zajął i na ludzi nasz wyprowadził. Za żłobów byśmy do tych pór byli, a tak stołecznych obywateli zagrywamy, taka nasza w te i nazad, i odwdzięczyć się za to nawet nie potrafiem.

Już od początku miał król z warszawiakamy ciężkie życie. Chłopina na kantach się nie znał, w Krakowie spokojnie sobie żył i nie wiedział, jakie to ancymonki w Warszawie zamieszkują.

I od razu w parę dni, jak tylko z tronem i rzeczami się do nasz sprowadził, od razu go farmazoni na szaro zrobili. Przyszli do Zamku i w bajer go bierą warszawskiem sposobem, że z miedzi złoto potrafią robić. Król forsy potrzebował, a domiary nie byli jeszcze wynalezione, dał się wykołować, klamki w całem zamku kazał pozdejmać, moździerz z tłuczkiem z kuchni przytargał i oddał tem łachudrom.

A farmazoni ogień pod kociołkiem na podwórku rozpalili, włożyli tam klamki i moździerz i mówią, że trzeba troszkie prawdziwego złota do tego wrzucić, wlać czarodziejski olejek, dobrze to wszystko razem zagotować i jak wystygnie, cały kocioł dentystycznej trójki w najlepszem dukatowem gatonku się otrzyma.

Król był z Krakowa, uwierzył. Pierścionki z palców pozdejmał, kolczyki i broszkie żonie odebrał i oddał farmazonom. Oni, ma się rozumieć, naleli do kociołka walerianowych kropli niby tyż w charakterze czarodziejskich olejków. Zamiast królewskiej biżuterii wrzucili do miedzi parę tombakowych obrączek, a prawdziwe klejnoty, znaczy się, przykaraulili i chodu.

Na dobitek królowi wazową łyżką kazali do rana w kociołku mieszać, żeby się złoto nie przypaliło. Jeszcze na dobitek przez samopoczucie wolnego żartu i towarzyskiej draki Zygmont Waza go potem nazwali.

Król, ma się rozumieć, jak sporutował, co się święci, był na nich niemożebnie cięty i nazad do Krakowa chciał się przeprowadzić. Ale koniec końców się został, przebaczył warszawiakom i sztama była po wieczne czasy. Musiał Warszawie frajerskie zapłacić.

- No, widzi pan, skoro król darował Warszawie tak brzydki postępek, na pewno nie będzie miał pretensji o to przesunięcie pomnika o parę metrów - wtrąciłem pojednawczo.

- Możliwe, żeby tylko na czas remont figury był gotów, bo inaczej Kraków znowuż się będzie z króla nabijał.

- Mowy nie ma!