BIUROKRACJA SZURAŁA

Po mojemu, racje miał pan Borejsza, że na satyrycznem zjeździe napuszczał literatów na biurokracje! - tak nieoczekiwanie zaczął pan Teoś Piecyk swój wykład.

Z najwyższym zdumieniem tedy zapytałem:

- Ależ, panie Teosiu, cóż to ma z dziejami panowania Władysława IV i jego stosunkiem do Kozaków, o czym miał pan szerzej opowiedzieć w dzisjejszej prelekcji!

- Co ma wspólnego, zaraz się pan przekonasz. Władek z Kozakamy żył najlepiej. Turków za twarz z ich pomocą trzymał i wszystko byłoby dobrze, żeby cholery biurokraci nie szurali.

Król blat trzymał z Kozakamy, a różne wojewodzi, starości, derektory, referenci, skarbowe naczelnicy, chore kasiarze i temuż podobnież niemożebnie jem podgrymaszali. I jak koniec końców jeden starosta, niejaki Czapliński, przygruchał sobie żonę samego najważniejszego Kozaka Chmielnickiego, zaczęło się nieszczęście.

Chmielnicka, jak to kobieta, poleciała na tego starościaka, bo co władza, to władza. Szewroletek jeszcze wtenczas co prawda nie było, ale starosta miał kibitkie w dwa konie i mógł z fasonem „sekretarkie” na spacer przewieźć. A Kozak najwyżej z tyłu za sobą mógł ją na koniu taskać.

Czyli że w podobieństwie miała do wyboru albo lemuzynę, albo tylnie siodełko przy motocyklu, czyli trząchanie łbem po kamieniach. Rzecz jasna, że wybrała szewrlete.

Fatalna wojna z tego wyszła, czem się Władek tak struł, że w krótkich abcugach oczy zamknął. A kto winien - biurokracja, czy nie?

Przyświadczyłem.

- Trzeba było wtenczas wybrać nowego króla, ponieważ że Władek był facetem bezdzietnem. Na braciszka jego, Jana Kaźmierza, królewska posada przeszła.

Ten ów Jan Kaźmierz faktycznie księdzem wtenczas był, ale jak się o tem dowiedział, od razu sutanne w naftaline, szpicbródkie i angielskie wąsy sobie zapuścił i z parafii na plac Zamkowy się przeprowadził.

Ponieważ Ze jako osoba duchowna znajomości wśród tak zwanej płci pięknej nie posiadał i nie chciało mu się za długo w konkury uderzać, gotowe żone po nieboszczyku sobie wziął, czyli że z bratową się ożenił. Raz, że w królewskiem fachu byla oblatana, po francusku władała, tak jak po polsku i mogła męża nieraz w interesie zastąpić.

Tylko niedobrze się stało, że się Jan Kaźmierz przy drugiej posadzie upierał, mianowicie, koniecznie chciał także samo i za szwedzkiego króla się zatrudniać, ponieważ że po jakiemś dziadku mu się to należało.

Dziwić się mu zanadto, faktycznie, nie możem, bo królewska dodatkowa pensja była niewąska, a także samo deputat w szwedzkich zapałkach nielichy. Jakiś tam jego pociotek, któren na tron szwedzki w tem czasie bezprawnie na siłe się wtranżolił, po dobroci nie chciał z tej posady ustąpić i na dobitek jeszcze mu w listach pisał: „Proszę księdza proboszcza”. - W ten deseń do wojny ze Szwecją doszliśmy.

Rysunek 23.gif

Niezależnie różne drobniejsze sąsiedzi tyż zaczęli się do nasz przyczepiać i Polska zmuszona była się bronić na wszystkie strony, i nastąpił tak zwany „Potop”.

W tych waronkach, nic dziwnego, że w krótkiem czasie Warszawę Szwedzi zajęli, król zmuszonem był na Ziemie Odzyskane wyjechać, a Szwedzi niemożebnie w całem kraju rozrabiali. Wtenczas to pierwsze foksdojcze się u nasz pojawili i blat ze Szwedami trzymali.

Jednem słowem, rozpacz i ciemna mogiła!

Tak było aż do czasu, kiedy Szwedziaki pod Częstochowe przyszli. Tam niemożebne knoty od księdza Kordeckiego otrzymali w same Boże Narodzenie i do zakopanego na kuracje zmuszone byli się udać.

Górale wzięli ich w swoje obroty. Za mały kurs po Krupówkach po czterysta złotych od nich brali, a do knajpy w dolinie Kościeliskiej tysiąc dwieście do tysiąca pięciuset. Reszte forsy u „Jędrusia” zostawili i bose i nagie piechotą do Warszawy musieli zasuwać. Koło Poronina górale się na nich za węgłem naszykowali i takie manto jem spuścili, że żywa dusza nie wyszła.

Ksiądz Kordecki zrobił początek i od tej pory, kto co miał pod ręką, grzał Szwedów, czem popadło. Taki jem Polska zrobiła „Potop”, że rzadko który wypłynął. Od tej pory minęło ładne pare lat. Za koleżków ze Szwedami jesteśmy, na kaszel lekarstwa nam przywożą, węgiel od nas kupują, w goście do siebie jeździem, ale na żadnych wspólnych wieczorach ani o księdzu Kordeckim, ani o Częstochowie się nie wspomina. Nieprzyjemnie.